Cóż, jest to ostatnio dość gorący temat. Moja matka zawsze powtarzała, że należy wspierać polską gospodarkę, dlatego kupowała ubrania i kosmetyki polskich producentów. Ale edukacja to jednak coś innego.
Czemu zdecydowałam się szkolić w STOTT Pilates? Gdy otworzyłam swoje studio, wiedziałam, że potrzebuję czegoś więcej. Że gdzieś Pilates jaki był sprzedawany w Polsce nie do końca mi pasował. Miałam wiele pytań, które pozostawały bez odpowiedzi. Poza tym, cały czas brałam pod uwagę możliwość wyjazdu za granicę, a miałam świadomość, że polskie papiery dokumentujące ukończone szkolenie tam mi nic nie dadzą. Jedną z przyczyn, dla której wybrałam STOTT, była oprócz wartości merytorycznej i opinii, również odległość. Nie miałam możliwości wtedy podróżować nie wiadomo jak daleko. Pierwszy kurs na jaki pojechałam dał mi mocno w kość. Trwał 4 dni, 3 dni przerwy i kolejne 4 dni. Po pierwszej czwórce próbowałam się pozbierać w sobie, bo wszystko było zupełnie nie tak jak do tej pory mnie uczono. A to ustawienie miednicy, klatki, ramion, zasady, ruch, oddech. Wreszcie dokładnie mi wytłumaczono czym jest pozycja neutralna i jak ma wyglądać ruch. Ale to wszystko było tak szokujące, że pod pretekstem pójścia siku, zamykałam się w WC i płakałam. Ale wpadłam jak śliwka w kompot i wiedziałam, że to jest ten kierunek. Jednocześnie cały czas obserwowałam rynek polski. Szukałam warsztatów i książek. I przyznaję, nie byłam w stanie znaleźć nic co mi się podobało. Albo to co mi się podobało było niedostępne, w sensie widniała informacja na stronie, a nigdy warsztat się nie odbył. O polskiej literaturze nawet nie wspomnę.
Edukacja w STOTT zafascynowała i wciągnęła mnie. Pojechałam do Holandii i do Szwecji na szkolenie. I wciąż polski rynek nie miał nic do zaoferowania co mogłoby mi się spodobać. Przestały mnie kręcić kolejne warsztaty i lekcje z taśmą, piłką czy wałkiem. Nie mogłam patrzeć na choreografię, pilates dance, pilates ballet, pilates move och i ach. Potrzebowałam czegoś innego. I tego nie było. Może dlatego, że nasz rynek pilates to wciąż w dużej mierze fitness pilates? Bo to się lepiej sprzedaje? Hurtowo i masowo? W klubach fitness? W pewnym momencie zaczęłam odczuwać dyskomfort, gdyż miałam przeczucie, że pieniądze, które inwestowałam w polskie eventy, były dla mnie pieniędzmi straconymi, bo nie wychodziłam z nich z jakąkolwiek nową wiedzą. I może od razu napiszę sprostowanie, że to nie chodzi o to by zniechęcać instruktorów do korzystania z polskiej bazy wiedzy pilatesowej. Sama w końcu taką sprzedaję. Na pewnym etapie to wystarcza. Ale potem przestaje. Potem łapczywie chce się więcej i więcej i ten taneczny pilates zaczyna nudzić, a wciąż nie ma nic głębszego… Ale wierzę, że to właśnie zaczyna się zmieniać!
Potem, jakieś 2 lata temu, nadszedł moment na książki. Wiecie ile jest polskich pozycji o pilatesie? Mnie przychodzą do głowy tylko 2. Polskich w sensie polskich autorów. Nie daje to do myślenia? Wiecie ile jest zagranicznych pozycji? Milion! Zatem zaczęłam kupować książki. Wszystkie po angielsku. Książki, które coraz bardziej otwierały mi oczy. Pilates jest dziedziną potraktowaną przez nasze drukarnie po macoszemu. No serio nie ma nic czym można się zachwycić! Nawet książki z dziadziny fizjoterapii to często jakaś przesada. I też, żeby nie było, że wychwalam tylko zagraniczne piśmiennictwo. Uważam, że mamy mnóstwo dobrych książek medycznych jak Fizjologia Traczyka, Patologia Maślińskiego, Onkologia Kordka itd itp. Ale to medycyna. W fizjoterapii też jest kilka ciekawych pozycji. Ale fizjoterapia wykorzystywana w stabilizacji rejonu lędźwiowo-miedniczego po prostu leży i kwiczy. Dosłownie. Pomijam fakt dostępności języka. Za przykład podam jedną sytuację z mojego życia – zaczęłam czytać książkę „Kinezyterapia w stabilizacji kompleksu lędźwiowo-miedniczego. Koszmar. Przeczytałam może 20 stron. I się zacięłam. Masakra. Potem (dość nieuważnie, ale dziękuję, że tak się stało), kupiłam za jakiś chore pieniądze książkę „Therapeutic exercise for lumbopelvic stabilisation”. Czytam , czytam i myślę sobie, że skądś znam te ryciny. Książkę wchłonęłam w miesiąc. Z fascynacją. Po czym się okazało, że to ta sama książka co poprzednia, tylko w oryginale. Przekład był tak ciężki i fatalny, że nie byłam w stanie jej ogarnąć.
Nie umniejszam polskim nauczycielom. Nie umniejszam polskim szkoleniowcom. Nie tylko jeśli chodzi o pilates, ale również o fizjoterapię. Ale większość pomysłów i tak zaczerpnięto poza Polską, większość koncepcji (PNF, Bobath, terapie manualne, Anatomy Trains itd) to są wytwory zagraniczne. Oczywiście, że Polacy, którzy tę wiedzę rozpowszechniają w Polsce, są świetni, do wielu z nich mam gigantyczny szacunek za ich ogrom wiedzy, ale oni i tak szkolili się z tego poza krajem. Jeśli chodzi o pilates, znam masę rewelacyjnych dziewczyn w Polsce, które są świetnymi fachowcami, ale nie nauczyły się tego tu, a zagranicą. I tyle.
Obecnie sytuacja w Polsce wygląda następująco. Na palcach obu rąk i stóp mogę wymienić świetnych pilatesowych fachowców. Mamy dostępne szkolenia z 3 międzynarodowych szkół. Pojawia się coraz więcej SENSOWNYCH warsztatów, zarówno prowadzonych przez nauczycieli spoza Polski, jak i naszych rodowitych. To jest naprawdę dobre, bo rynek zaczyna się ruszać. Ale uwaga! Jest też masa szkół i nauczycieli no name’ów, które wyrastają jak grzyby po deszczu, bo jest teraz moda na pilates. Szkół o niewiadomym pochodzeniu, szkół, które sprzedają dosłownie gówno w worku, albo chcą być popularne, więc wciąż bazują na fitness pilates. Z grzeczności żadnej z nich tu nie wymienię. I to widać. I wiecie kiedy najbardziej to widać? Na konferencjach i eventach, gdzie gromadzą się przedstawiciele tego nurtu sportowego. Widać tych, którzy się zarzynają. Tych co nie trzymają centrum, bo najwyraźniej nikt im do tej pory tego dobrze nie wytłumaczył. Tych, co na plankach lecą w łopatkach i o zgrozo, w odcinku lędźwiowym. I wiecie co jest przerażające? To 75% tej społeczności. 75% które szczyci się, że zrobiło kurs tu i tam. I niestety, jest koszmarną reklamą dla tej szkoły/tego nauczyciela. Ale jest coraz lepiej i mam wrażenie, że idzie ku dobremu.
Zatem drodzy nauczyciele na początku swojej kariery pilatesowej. Apeluję byście rozważnie wybierali szkołę lub nauczyciela gdzie chcecie się uczyć. Wybierzcie takiego, który nie jest postacią widmo z nieznaną przeszłością edukacyjną. Przyznajcie sami, że jak ktoś zrobił coś godnego podziwu, to raczej się tym pochwali, a nie będzie to przed światem ukrywał. Zobaczcie jak ćwiczy, jak prowadzi treningi. Poczytajcie o nim trochę. Przy okazji sprawdźcie czy to co o sobie mówi/pisze jest prawdziwe, bo i takie kwiatki w tej naszej ciekawej Polsce się zdarzają! Wybierzcie kogoś kto się cały czas doszkala, a nie spoczął na laurach i kto chce się rozwijać dalej. Wybierzcie w Polsce lub zagranicą, ale wybierzcie kogoś kogo słowom zaufacie i potraktujecie go jako swojego mentora na dalszą część swojego życia.