Równowaga powinna istnieć zawsze i wszędzie. Powinna w płynny sposób przepływać z życia prywatnego do życia zawodowego. I to jest rzecz, której właśnie mi zabrakło.
Nie wiem jak to się stało, ale spotkała mnie choroba. Przyszła nagle i zadziałała równie nagle jak się pojawiła. Zwaliła mnie z nóg, dosłownie! Na dwa dni przykuła do łóżka, na 3 dni w domu. Miałam dreszcze, gorączkę, takie osłabienie, że nie mogłam się w niektórych momentach podnieść. We wtorek wezwałam lekarza do domu. Diagnoza – angina. I natychmiast antybiotyk. Ostatnim razem anginę miałam w liceum. Która potem podziękowała mi zamieniając się w szkarlatynę. 3 tygodnie wyłączenia mojej osoby z życia. Anginę miałam też w tym roku. W kwietniu.

Wiecie czym jest dla mnie angina? Znakiem. Znakiem, którego nie można zignorować. Jak nie chciałam po dobroci, to teraz muszę z przymusu. Znakiem, że trochę się zagalopowałam i przesadziłam. Z obowiązkami. Z pracą. Z brakiem szacunku dla czasu własnego i odpoczynku. Mimo, że myślałam, że w tym roku się naodpoczywałam. A jednak się myliłam i moje ciało pokazało mi to dość dosadnie. Angina to taki postawiony centralnie przed moją twarzą znak z hasłem STÓJ! ODPOCZNIJ DO CHOLERY!
Zrobiłam rachunek sumienia. Tabelę zysków i strat. Listę priorytetów. Ustaliłam co trzeba zmienić. Pomysł jest, czas na realizację.
Wiecie co jest najgorsze? Zatracić równowagę. Zbyt wiele pracować a zbyt mało odpoczywać. Ktoś mógłby pomyśleć (a w gruncie rzeczy całkiem sporo osób tak robi), że moja praca jest taka fajna, miła i przyjemna, że nie można się nią zmęczyć. A tym bardziej wykończyć. Nic bardziej mylnego. Zbyt szybko żyć, gdzie priorytetem jest praca. Przyznaję się do wyżej wymienionych błędów. I obiecuję poprawę. A tak naprawdę ktoś mógłby mnie podłączyć do jakiś elektrod i prądem wyperswadować mi te wszystkie głupie myślenia, że jeśli pracować nie będę to świat się załamie.